Urodziła się we Wrocławiu, ale od wielu lat mieszka w Konradowie koło Lądka-Zdroju. Himalaistka i podróżniczka. Instruktorka taternictwa Polskiego Związku Alpinizmu, instruktorka wspinaczki wysokogórskiej. Na swoim koncie ma dwa siedmiotysięczniki: Khan Tengri (7010 m n.p.m. - pasmo Tien-Szan) i Aconcaguę w Andach. Zwiedziła Europę, Indie, Nepal, Indonezję, Kazachstan, Argentynę, Chile, Kubę, Egipt, Tunezję, a ostatnio Wietnam i Kambodżę. Jako jedna z niewielu kobiet w Polsce pracowała na wysokościach. Ma własną szkołę wspinania Góry i Alpinizm - prowadzi różnego rodzaju kursy wspinaczkowe i organizuje eventy okolicznościowe dla firm. Kilka miesięcy temu ukazała się książka Mariusza Sepioło Himalaistki – jedną z bohaterek publikacji, tuż obok legendarnej Wandy Rutkiewicz, jest Joanna Piotrowicz.
Z Joanną Piotrowicz rozmawia Ewa Chalecka.
Dlaczego właśnie góry?
Zawsze lubiłam sport i różnego rodzaju aktywności. Urodziłam się we Wrocławiu, a duże miasto daje więcej możliwości. Próbowałam niemal wszystkiego. Były łyżwy, kajaki, żagle, ale kiedy znalazłam się w Sokolikach koło Jeleniej Góry, doznałam olśnienia. Pomyślałam: wspinaczka to jest to, co chciałabym robić. Ta aktywność łączy w sobie wszystko co kocham. Najpierw w moim życiu były Sudety, potem Tatry, następnie Alpy. W latach 80. kiedy rozpoczynałam moją wędrówkę wszystko było poukładane, szło się krok po kroku, a zwieńczeniem kariery były Himalaje. Ja też kroczyłam tą ścieżką. Najpierw była wspinaczka w skałkach, a potem góry coraz wyższe – taternictwo, alpinizm, himalaizm. Po jakimś czasie podjęłam decyzję że, swoją pasję zamienię w zawód, zdobyłam uprawnienia i zostałam instruktorem wspinaczki. Dziś jest inaczej, każdy wybiera dla siebie to, co lubi i to, że ludzie wspinają się w skałkach nie oznacza, że zainteresują ich góry wysokie. Zmieniło się wiele. Kiedyś miałam aż trzy paszporty, m.in. tzw. paszport służbowy. Po przyjeździe do kraju musiałam paszporty oddawać i kolejne wyprawy zawsze stały pod znakiem zapytania. Jednak kiedy już wyjeżdżaliśmy z Polski to na długo, łączyliśmy wspinaczkę z poznawaniem innych krajów. Wyjazd do Francji to było podróżowanie do Paryża, Marsylii, a na końcu wspinaczka w Alpach. Pobyt za granicą trwał zwykle dwa miesiące - sama wspinaczka w wysokich górach zabierała miesiąc, resztę przeznaczaliśmy na zwiedzanie. Oczywiście nigdy nie było łatwo, ponieważ dla nas - Polaków, zawsze
było drogo. Mało zarabiaiśmy, ale takie wyprawy pozostawiały niezapomniane wspomnienia. Dziś, w dobie turystyki globalnej wszystko wygląda inaczej. Młodzi ludzie wyjeżdżając na wspinaczkę często łączą ze sobą wolne dni i długie weekendy. Wszystko dzieje się szybko i nie ma czasu na delektowanie się podróżowaniem. Pojawiły się też tzw. wyprawy komercyjne, na które zdobywca zabiera mały plecak i ekipę wyszkolonych profesjonalistów, którzy niosą cały sprzęt potrzebny podczas wspinaczki. Nie ma w tym oczywiście nic złego – jeśli ktoś ma pieniądze, może je spożytkować tak jak lubi. Warto jednak zaznaczyć, że obecnie koszty wspinaczki wysokogórskiej wcale nie są niskie. Taka wyprawa na Everest to koszt blisko 35 tys. $ plus własny sprzęt – dziś nie stać mnie na taki wydatek.
Czy kobietom ciężej jest się wspinać?
Nie tak bym to ujęła. Są pewne różnice i tyle. Wszyscy musimy pokonać własne słabości, ponieważ w górach często robimy to, czego nie lubimy. Wszyscy nosimy ciężkie plecaki. Wszyscy marzniemy, ale co ciekawe kobiety odmrażają się rzadziej niż mężczyźni. Panie też mniej ryzykują – często kalkulują ryzyko. Te kobiety, które mają dzieci, doskonale radzą sobie z logistyką każdego przedsięwzięcia. Jednak warto pamiętać, że dziewczyny mają gorszą orientację w terenie. Musimy dużą uwagę zwracać na obiekty, rzeźbę terenu, zapamiętać pewien widok czy np. charakterystyczne skupisko drzew. Z pomocą przychodzi też GPS oraz umiejętność posługiwania się kompasem i mapą. Często wykorzystuję tę wiedzę w moich szkoleniach. Proszę kursantki, by podczas wspinaczki obserwowały okolicę i zapamiętywały. W ten sposób świadomie budują mapę terenu. Przekazuję tę wiedzę także innym instruktorom. W górach ważna jest nabyta wiedza, umiejętności i doświadczenie. Również poznanie samego siebie i własnych ograniczeń. Liczy się dobry, sprawdzony partner. Wspinający się medyk - lekarz, stomatolog, a nawet weterynarz jest na wagę złota. Jednak życie w górach jest znacznie prostsze – polega głównie na wykonywaniu czynności związanych z przetrwaniem. Liczy się to, żeby zjeść, wyspać się i nie tracić zbyt dużo energii, tym bardziej, że na dużych wysokościach organizm już się nie regeneruje. Najtrudniejsze jest oczywiście czekanie np. przy załamaniach pogody. Nie można ruszać w trasę kiedy pada śnieg – on na lodowcu zasypuje niebezpieczne szczeliny, a na zboczach powoduje lawiny. Latem, kiedy świeci słońce śnieg staje się rozmoknięty, wtedy również trzeba czekać, aż zrobi się chłodniej i śnieg zacznie chrupać pod butami. W takich momentach wspinacze często czytają książki. Zajmujemy czymś głowę i nie tracimy cennej energii. Góry uczą pokory i umiejętności radzenia sobie z niecierpliwością. Pracuje się nad wytrzymałością organizmu. Wyjścia aklimatyzacyjne przyzwyczajają nas do nowych, trudnych warunków, ale wydłużają czas wspinaczki. Dla wspinacza najważniejsza jest energia m.in. dlatego nie jemy w górach śniegu – ogrzanie go przez organizm spowodowałoby wydatek zbyt dużej ilości energii. Owszem topimy śnieg, by napić się wody, ale nigdy nie pijemy zimnej. W górach bardzo często musimy podejmować trudne decyzje, np. czy korzystać z poręczówek (lin), które już wszcześniej ktoś zamontował i powierzyć nieznanemu alpiniście życie, czy też dźwigać ze sobą tony ciężkiego sprzętu i samemu wytyczyć własną, bezpieczną ścieżkę? Od takich decyzji zależy nasze życie. Jednak mimo wszystkich niebezpieczeństw, kiedy tylko zejdziemy na dół, już myślimy o kolejnej wyprawie.
Jak trafiła Pani do Konradowa?
Od dziecka przyjeżdżam na Ziemię Kłodzką. Tu mieszkali moi dziadkowie. W Kłodzku, Stroniu, Lądku wciąż mieszkają moi krewni. Znam dobrze i bardzo lubię Skałki Lądeckie - to jedno z moich ulubionych miejsc. Kiedyś zwiedzając Konradów zobaczyłam dom, który mnie zachwycił. Nie wiedziałam jeszcze, że jest na sprzedaż, ale pomyślałam – to właśnie to miejsce. Tu chciałabym mieszkać. Okolica jest przepiękna, więc kiedy dowiedziałam się, że mogę go kupić nie miałam żadnych wątpliwości. Pracuję bardzo intensywnie przez kilka miesięcy w roku i muszę mieć bezpieczną przystań, gdzie odpocznę. Przez jakiś czas nie miałam w domu nawet telefonu i dla mnie był to atut tego miejsca. Niestety częste podróże i intensywna praca sprawiają, że w moim domu wszystko toczy się powoli – remont, zakup sprzętu AGD. Zawsze jest coś kosztem czegoś. Wiadomo, w życiu nie można mieć wszystkiego – jednak, na szczęście znalazłam własną niszę ekologiczną, gdzie ładuję baterie do dalszej pracy.
Jak pojawiła się Pani w publikacji Mariusza Sepioło Himalaistki?
Pewnego dnia odezwał się do mnie autor tej książki i zaproponował wywiad do poważnej publikacji o polskich himalaistkach. Ta propozycja była dla mnie miłym zaskoczeniem i z przyjemnością się na nią zgodziłam. Książka okazała się strzałem w dziesiątkę – trafiła do sprzedaży 27 września 2017, a na początku listopada wyprzedano jej drugi dodruk. Bardzo się cieszę, że zaliczono mnie do zacnego grona wybitnych himalaistek, o których warto opowiedzieć.
Plany na przyszłość?
Wciąż planuję nowe wyprawy i te zawodowe i prywatne. Jestem bardzo aktywnym człowiekiem i żyję w ciągłym ruchu. Kuszą mnie miejsca, których jeszcze nie poznałam np.: Birma, Jordania, Peru. Moje dzieci Zbyszek i Zuza mieszkają w Londynie, czasami spotykamy się w wybranym miejscu w Europie, np. z córką umawiam się urodzinowo w europejskich stolicach. W zeszłym roku był Paryż, a w tym roku Rzym.
Podziel się tym co czytasz:
Blip Flaker Twitter Facebook Nasza klasa
< Powrót do listy historii