Doktor inżynierii chemicznej, alpinista i himalaista. Jako trzeci Polak, po Jerzym Kukuczce i Krzysztofie Wielickim, zdobył wszystkie 14 ośmiotysięczników. Zdobycie Korony Himalajów i Karakorum zajęło mu 20 lat (ostatni ze szczytów Annapurnę udało mu się zdobyć dopiero za piątym podejściem, w kwietniu 2010 roku). Trzykrotnie ratował życie innych podczas wspinaczki na ośmiotysięczniki, m.in. zrezygnował z ataku szczytowego na Annapurnę, by pomóc choremu i niewidzącemu Tybetańczykowi. Laureat wielu nagród i wyróżnień.
W 2007 roku, na Explorers Festival w Łodzi, otrzymał nagrodę Explorera. Cztery lata później nagrodzono go Super Kolosem za zdobycie Korony Himalajów i Karakorum. W 2016 roku został prezesem Polskiego Związku Alpinizmu. Urodził się w Łodzi, ale od trzech lat mieszka w Stroniu Śląskim z żoną i synem Filipem. Z Festiwalem Górskim im. A. Zawady w Lądku-Zdroju jest związany od początku jego istnienia. Uwielbia kontakt z naturą i uważa, że zamieszkanie w Stroniu to strzał w dziesiątkę.
Z Piotrem Pustelnikiem rozmawia Ewa Chalecka.
Czytając informacje o Panu ma się wrażenie, że wszystko w życiu jest możliwe. Jako dziecko chorował Pan na serce, pierwszego kursu wspinaczkowego Pan nie ukończył, a jednak zdobył Pan wszystkie ośmiotysięczniki. Czyli wystarczy chcieć i walczyć o marzenia?
Problemy ze zdrowiem rozpoczęły się u mnie w wieku lat 12, a skończyły kiedy miałem 18 lat. To był czas, w którym organizm najbardziej się rozwija, a ja właśnie wtedy chorowałem. Poczucie, że jestem średniakiem długo mi towarzyszyło. Musiałem oswoić się z górami, testowałem organizm czy jest już gotowy na kolejny tysiąc metrów. Kiedy zaadaptował się na pięciu tysiącach, wspinałem się na sześć i tak dalej - aż osiągnąłem osiem tysięcy. Moja
droga na najwyższe szczyty była długa i spokojna. Nie miałem ciśnienia, nie czułem presji, że za wszelką cenę muszę zdobyć szczyt. Dla mnie najważniejsza była możliwość bycia
i działania w górach. Nigdy nie czułem się wybitnym alpinistą, przecież wybitni to ci, którzy robią coś po raz pierwszy, a ja nigdy pierwszy nie byłem. Nawet faktu zdobycia mojego pierwszego ośmiotysięcznika, Gaszerbrum II, nie odebrałem za wielki wyczyn. Wydawało mi się, że robię jedynie to, co inni alpiniści. Nigdy nie miałem ambicji wchodzić do historii alpinizmu, chciałem jedynie zostawić po sobie jakiś ślad. Poczuć się spełnionym. Tak się w końcu stało, jednak na początku drogi myślałem, że nic z tego nie będzie.
Ta długa droga dała mi coś jeszcze, coś bardzo ważnego. Dała mi olbrzymie doświadczenie, a ono jest najważniejsze – od niego często zależy nasze życie. Oczywiście popełniałem błędy, nikt nie jest od nich wolny, jednak nie zaważyły one na moim życiu.
Wiele osób z branży mówi, że jest Pan szczęściarzem, jednak Annapurna długo kazała Panu na siebie czekać.
Tak, to była moja czternasta góra i powoli czułem już ciśnienie, a „ona robiła wszystko” bym jej nie zdobył. Kiedy udało się z Annapurną, nie miałem już ochoty na wspinaczkę. Poświęciłem alpinizmowi ponad 30 lat i poczułem, że już wystarczy. Zresztą właśnie wtedy zamknął się pewien okres w alpinizmie – ludzie przestali kolekcjonować ośmiotysięczniki i zainteresowali się nowymi tematami. A czy jestem szczęściarzem? Myślę, że tak. Powoli spełniłem swoje marzenia. Wspinałem się z sukcesami. Od 3 lat mieszkam w Stroniu, mam bliski kontakt z naturą, a zawsze o tym marzyłem. Nie lubię nudy i na szczęście moje życie nigdy nudne nie było. Przekazuję to, co najlepsze moim trzem synom. Bardzo lubię to moje życie i czuję się człowiekiem szczęśliwym.
I Ziemia Kłodzka się do tego przyczyniła.
Ziemia Kłodzka to nie tylko ciekawe miejsce ze znamienną historią, to miejsce, które ma w ofercie cały wachlarz aktywności. Można tu uprawiać kolarstwo, narciarstwo, biegi górskie, a przede wszystkim znakomicie odpocząć. Ja mam tu więcej przyjaciół niż w rodzinnej Łodzi. Mam do tych terenów olbrzymi sentyment. Tu jest teraz moja rodzina i chciałbym tu pozostać do końca mojego życia.
Z Festiwalem Górskim jest Pan od początku, a w tym roku odbyła się już jego 25. edycja...
Tak, byłem niemal na wszystkich edycjach, opuściłem może jedną lub dwie. Lądecki festiwal to niezwykłe wydarzenie - moim zdaniem najlepsze na świecie. Tworzone przez koneserów i dla koneserów. Niepowtarzalny klimat, niepowtarzalna atmosfera. To jak pełne ognia spotkanie przyjaciół. Festiwal wciąż się zmienia, ewaluuje, eksploruje nowe tematy, ale nigdy nie trąci nudą. Wszyscy wkładają w to wydarzenie dużo serca. Goście tego festiwalu pokazują swoją prawdziwą twarz. Tu wszyscy są naturalni, nie ma sztuczności. Zaproszeni goście otwierają się na publiczność - opowiadają historie, których nie zdecydowaliby się opowiedzieć nigdzie indziej. Odwiedziłem wiele różnych wydarzeń tego typu. Bywa, że już po kilku edycjach człowiek czuje się zmęczony konwencją lub znudzony programem, który z roku na rok jest taki sam. W Lądku nigdy tak się nie zdarzyło, tu chce się przyjeżdżać, uczestniczyć, eksplorować. Kocham rozmawiać z ludźmi, a w programie wydarzenia pojawiły się poranne spacery po okolicznych górach – to świetny pomysł, który daje mi dużo satysfakcji.
Podziel się tym co czytasz:
Blip Flaker Twitter Facebook Nasza klasa
< Powrót do listy historii