Tuktukiem przez Chiny cz. I
Relacja Bartka Pogody (1976), fotografa i podróżnika pochodzącego z Kłodzka.
Po przybyciu do Kunmingu próbowałem zaplanować trasę po Chinach – kiedyś uwielbiałem kartkować przewodniki Lonely Planet – teraz podchodzę do nich coraz bardziej sceptycznie. Pustka w głowie i raczej mieszane uczucia co do kolejnych posunięć – wiedziałem jedno - żadnych zorganizowanych wypraw czy biur podróży, jak w Wietnamie. Sprawdzając pocztę, zobaczyłem email od Iana (Anglika, którego spotkałem wcześniej w Hoian i Sapie). Ian utknął na granicy w Lao Cai - miał problemy z załatwieniem wizy do Chin. Szwędając się po mieście trafił na zdesperowaną Szwajcarkę, próbującą (bezskutecznie) przewieźć tuktuka (trójkołowy motorower, którego nazwa kojarzy się z dźwiękiem jakie wydaje z siebie silnik) do Wietnamu. Biurokracja, niechęć urzędników nie pozwoliły jej na to więc szukała kupca na maszynę o imieniu Sarah. Ian nie zastanawiał się długo i zakupił pojazd za 550$ (prawie nówka sztuka, z przebiegiem 2000 km). Chcąc zmniejszyć swoje koszty wysłał mi maila z pytaniem czy nie chciałbym partycypować w zakupie. Pięć minut namysłu i wysłałem mu pozytywną odpowiedź. Aby dotrzeć do Kunming, Londyńczyk jechał przez góry 11 godzin.
Tuktuk kojarzył mi się z solidnymi maszynami, jak te w Tajlandii czy Indiach – nasza Sarah miała jednak tylko 50 cm sześciennych silnika – co miało swoje dobre i złe strony. Plusem było to, że nie potrzebowaliśmy żadnych papierów, aby poruszać się po Chinach, nie mieliśmy nawet rejestracji - jedynie dokument zakupu. Minusem był słaby silnik.
Wybraliśmy się do muzułmańskiej knajpy na grillowane kurczaki i bakłażany aby przemyśleć kolejne posunięcia. W parę minut mieliśmy plan – dotrzeć w trzy tygodnie do Hong Kongu (chciałem kupić nowe obiektywy i wyrobić nową wizę do Chin, która przyda się po powrocie z Japonii).
Tuktuk wymagał drobnych napraw – przede wszystkim należało przyspawać fotel kierowcy (załatwiliśmy to za dolca w jednym z warsztatów). Musieliśmy też kupić i dokręcić brakujące śruby (Sarah lubiła je gubić).
Po paru wieczorach spędzonych w Kunming (ponoć to najlepsze w Chinach miasto do zabawy), na solidnym kacu, załatwiliśmy ostatnie sprawy, zakupy i wyruszyliśmy w stronę autostrady (kierunek Dali). Wydostanie się z miasta okazało się nadzwyczaj łatwe. Ian wziął na swoje barki kierowanie, a ja zająłem się mapą – w niecały kwadrans byliśmy na autostradzie. Chiny. Przygoda. Niezależność. Jazda. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów to była czysta przyjemność. Zaraz za Kunming zamieniliśmy się miejscami i zasiadłem za sterami naszego pojazdu.
Sarah miała 4 biegi i jeden neutralny. Osiągała maksymalną prędkość 60 km/h na prostej i równiutkiej nawierzchni bez wybojów, 70-80 km/h z górki, a 20-30 km/h pod górę. Po 50 kilosach coś zaczęło się sypać, skrzypieć i szeleścić – zwolniłem a potem w ogóle się zatrzymałem. Po krótkich oględzinach okazało się, że odkręcił się starter motoru. Szwajcarski scyzoryk i jeden klucz załatwiły sprawę. Znów byliśmy w drodze.
Autostrady w Chinach buduje się w niesamowitym tempie. Jadąc mijaliśmy setki ludzi pracujących na jednym z pasów autostrady, która prawdopodobnie za parę miesięcy będzie ukończona. Pracowali non stop – mężczyźni, jak i kobiety. Za marne wynagrodzenie (20-30$ miesięcznie) budowali potęgę gospodarczą Chin Ludowych. Prawdopodobnie 800 milionów ludzi pracuje za taką kasę w Chinach.
Nie jestem specem od współczesnej historii tego kraju, więc jeżeli ktoś ma uwagi do tego co piszę proszę o maila. C.d.n.
Podziel się tym co czytasz:
Blip Flaker Twitter Facebook Nasza klasa
< Powrót do listy artykułów
Po przybyciu do Kunmingu próbowałem zaplanować trasę po Chinach – kiedyś uwielbiałem kartkować przewodniki Lonely Planet – teraz podchodzę do nich coraz bardziej sceptycznie. Pustka w głowie i raczej mieszane uczucia co do kolejnych posunięć – wiedziałem jedno - żadnych zorganizowanych wypraw czy biur podróży, jak w Wietnamie. Sprawdzając pocztę, zobaczyłem email od Iana (Anglika, którego spotkałem wcześniej w Hoian i Sapie). Ian utknął na granicy w Lao Cai - miał problemy z załatwieniem wizy do Chin. Szwędając się po mieście trafił na zdesperowaną Szwajcarkę, próbującą (bezskutecznie) przewieźć tuktuka (trójkołowy motorower, którego nazwa kojarzy się z dźwiękiem jakie wydaje z siebie silnik) do Wietnamu. Biurokracja, niechęć urzędników nie pozwoliły jej na to więc szukała kupca na maszynę o imieniu Sarah. Ian nie zastanawiał się długo i zakupił pojazd za 550$ (prawie nówka sztuka, z przebiegiem 2000 km). Chcąc zmniejszyć swoje koszty wysłał mi maila z pytaniem czy nie chciałbym partycypować w zakupie. Pięć minut namysłu i wysłałem mu pozytywną odpowiedź. Aby dotrzeć do Kunming, Londyńczyk jechał przez góry 11 godzin.
Tuktuk kojarzył mi się z solidnymi maszynami, jak te w Tajlandii czy Indiach – nasza Sarah miała jednak tylko 50 cm sześciennych silnika – co miało swoje dobre i złe strony. Plusem było to, że nie potrzebowaliśmy żadnych papierów, aby poruszać się po Chinach, nie mieliśmy nawet rejestracji - jedynie dokument zakupu. Minusem był słaby silnik.
Wybraliśmy się do muzułmańskiej knajpy na grillowane kurczaki i bakłażany aby przemyśleć kolejne posunięcia. W parę minut mieliśmy plan – dotrzeć w trzy tygodnie do Hong Kongu (chciałem kupić nowe obiektywy i wyrobić nową wizę do Chin, która przyda się po powrocie z Japonii).
Tuktuk wymagał drobnych napraw – przede wszystkim należało przyspawać fotel kierowcy (załatwiliśmy to za dolca w jednym z warsztatów). Musieliśmy też kupić i dokręcić brakujące śruby (Sarah lubiła je gubić).
Po paru wieczorach spędzonych w Kunming (ponoć to najlepsze w Chinach miasto do zabawy), na solidnym kacu, załatwiliśmy ostatnie sprawy, zakupy i wyruszyliśmy w stronę autostrady (kierunek Dali). Wydostanie się z miasta okazało się nadzwyczaj łatwe. Ian wziął na swoje barki kierowanie, a ja zająłem się mapą – w niecały kwadrans byliśmy na autostradzie. Chiny. Przygoda. Niezależność. Jazda. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów to była czysta przyjemność. Zaraz za Kunming zamieniliśmy się miejscami i zasiadłem za sterami naszego pojazdu.
Sarah miała 4 biegi i jeden neutralny. Osiągała maksymalną prędkość 60 km/h na prostej i równiutkiej nawierzchni bez wybojów, 70-80 km/h z górki, a 20-30 km/h pod górę. Po 50 kilosach coś zaczęło się sypać, skrzypieć i szeleścić – zwolniłem a potem w ogóle się zatrzymałem. Po krótkich oględzinach okazało się, że odkręcił się starter motoru. Szwajcarski scyzoryk i jeden klucz załatwiły sprawę. Znów byliśmy w drodze.
Autostrady w Chinach buduje się w niesamowitym tempie. Jadąc mijaliśmy setki ludzi pracujących na jednym z pasów autostrady, która prawdopodobnie za parę miesięcy będzie ukończona. Pracowali non stop – mężczyźni, jak i kobiety. Za marne wynagrodzenie (20-30$ miesięcznie) budowali potęgę gospodarczą Chin Ludowych. Prawdopodobnie 800 milionów ludzi pracuje za taką kasę w Chinach.
Nie jestem specem od współczesnej historii tego kraju, więc jeżeli ktoś ma uwagi do tego co piszę proszę o maila. C.d.n.
Podziel się tym co czytasz:
Blip Flaker Twitter Facebook Nasza klasa
< Powrót do listy artykułów