Salwador
Salwador to kraj szerokim łukiem omijany. Niektórzy po prostu przejeżdżają przez niego w dwa dni. Ponieważ nie jestem zainteresowany fotografowaniem krajobrazów, nie wiele miałem tu do roboty. Ale nie żałuję. Parę rzeczy przyszło mi do głowy - miałem więcej czasu na myślenie, pisanie i czytanie - z dala od utartego backpackerskiego szlaku. Z całą pewnością Salwador wart jest głębszego zbadania, a to wymaga znajomości, kontaktów. Mieszkanie w hotelach bardzo ogranicza - nie jesteś w stanie przebić się przez ludzką skorupę. Mordy na tubylcach, przewroty polityczne, głód w latach siedemdziesiątych, wojna (futbolowa) z Hondurasem, potem wojna domowa trwająca do końca lat osiemdziesiątych. To zbyt wiele jak na taki mały kraj, gdzie mieszka zaledwie 6 milionów ludzi. Zresztą tak było wszędzie w Ameryce Centralnej. My, w Europie Wschodniej mieliśmy ZSRR, a Ameryka Łacińska jest wciąż pod wielką presją Stanów Zjednoczonych. Cóż, Amerykanie nie są tu kochani.
Granica w La Hachadura. Szybko i sprawnie przechodzę kontrolę paszportową. Na granicy gwatemalskiej klasycznie próbują wyłudzić ode mnie dolca. Wykpiłem się z bakszyszu, podobnie jak podczas wjazdu do Gwatemali. Zażądałem oficjalnej, urzędowej informacji o takiej opłacie na papierze - oczywiście nie mieli czegoś takiego więc zrezygnowany typek machnął na mnie ręką. Dolar czy dwa, to niby pestka, ale w imię zasad. Przechodzę na piechotę most i jestem w Salwadorze. Tutaj nie ma problemów z kontrolą paszportów. - Hola, buenos tardes, Polonia? Bach i pieczątka z pozwoleniem na 90 dni pojawia się w moim paszporcie. Granica jak granica; podła, brudna dziura z szałasami, w których sprzedaje się pupusy, piwo i nachos. Robi się późno. W kieszeni mam zaledwie 25 dolców więc na pewno muszę kierować się do jakiegoś większego miasta, zamiast do Sunzal, wioski nad pacyfikiem, raju surferów. Na klepisku, gdzie pasą się trzy kozy stoi chickenbus do Sonsonate. Dojechałem tam za 83 centy, aby wsiąść do wygodnego autobusu do stolicy kraju. Salwador to najmniejsze państwo w Ameryce Środkowej więc w 3 godziny przebyłem pół kraju.
San Salvador. Z dworca autobusowego jadę taksówką na Boulevard de los Heroes, gdzie za 8 dolców wynajmuję pokój. Osiem dolaresów to wcale nie tak mało - ale to i tak najtańsze miejsce w stolicy. Super hipermarkety, centra handlowe, kina, Pizza Hut, Wendy’s i inne twory amerykańskiej cywilizacji. Tutaj niewiele osób chodzi, wszyscy w samochodach, tak jak w USA, z parkingu na parking. Drive Thru. Trzeciego dnia opuszczam bogate rejony Boulevard de los Heroes. Autobus z numerem 30 przebił się do centrum miasta. Jeden wielki bazar. Czytając nieliczne relacje ze stolicy Salwadoru, jakie znalazłem w sieci, nie zauważyłem żadnych pochlebnych opinii o mieście. Nic dziwnego - nie ma tu żadnych typowych atrakcji turystycznych. Centrum pełne jest szemranych typków, blaszanych bud, sklepów, sklepików, wszędzie sprzedają pirackie CD i DVD. Ponoć są jakieś kościoły i muzea ale te mnie nie obchodzą. Smog, upał, kurz, brud, hałas, smród - to mi się podoba - chodzę więc w kółko przez parę godzin. Nie robię zdjęć. Delektuję się atmosferą ogólnego rozkładu. Obserwując miasto a potem parę innych mieścin w Salwadorze, dochodzę do wniosku, że opinie o przemocy, złodziejach i gangach, to kolejna paranoiczna plotka. Miasto jak miasto. Państwo jak państwo. Warszawa, Londyn, Pekin czy Koluszki wcale nie są bezpieczniejsze. Boimy się nieznanego, obcego - oczywiście gangi działały mocno w stolicy, dopóki prawicowy rząd (ARENA) nie zrobił porządku. Łapanki na odmieńców z tatuażami, polowanie na subkultury, czyszczenie miasta z grafitowych esówfloresów, karanie za najmniejsze wykroczenia - ucierpiało wielu niewinnych ludzi (na co wściekła się lewa strona, polityczne skrzydło byłej lewackiej partyzantki FMLN). Ale o polityce jeszcze będzie. Poza tym miejscowe gangi zostały wyparte przez salwadorskich gangsterów z Kalifornii i wschodniego wybrzeża USA. Teraz przed każdym mniejszym butikiem, budką z hotdogami, bankiem, czy sklepem z pralkami stoi uzbrojony strażnik z obrzynem (shotgunem). Taka spluwa robi dużo hałasu, wygląda imponująco i ma niezły rozrzut. Mało precyzyjna, lecz swoje zrobi. Z bliska trafisz każdego, nie ważne jak celujesz. C.d.n.
Podziel się tym co czytasz:
Blip Flaker Twitter Facebook Nasza klasa
< Powrót do listy artykułów
Granica w La Hachadura. Szybko i sprawnie przechodzę kontrolę paszportową. Na granicy gwatemalskiej klasycznie próbują wyłudzić ode mnie dolca. Wykpiłem się z bakszyszu, podobnie jak podczas wjazdu do Gwatemali. Zażądałem oficjalnej, urzędowej informacji o takiej opłacie na papierze - oczywiście nie mieli czegoś takiego więc zrezygnowany typek machnął na mnie ręką. Dolar czy dwa, to niby pestka, ale w imię zasad. Przechodzę na piechotę most i jestem w Salwadorze. Tutaj nie ma problemów z kontrolą paszportów. - Hola, buenos tardes, Polonia? Bach i pieczątka z pozwoleniem na 90 dni pojawia się w moim paszporcie. Granica jak granica; podła, brudna dziura z szałasami, w których sprzedaje się pupusy, piwo i nachos. Robi się późno. W kieszeni mam zaledwie 25 dolców więc na pewno muszę kierować się do jakiegoś większego miasta, zamiast do Sunzal, wioski nad pacyfikiem, raju surferów. Na klepisku, gdzie pasą się trzy kozy stoi chickenbus do Sonsonate. Dojechałem tam za 83 centy, aby wsiąść do wygodnego autobusu do stolicy kraju. Salwador to najmniejsze państwo w Ameryce Środkowej więc w 3 godziny przebyłem pół kraju.
San Salvador. Z dworca autobusowego jadę taksówką na Boulevard de los Heroes, gdzie za 8 dolców wynajmuję pokój. Osiem dolaresów to wcale nie tak mało - ale to i tak najtańsze miejsce w stolicy. Super hipermarkety, centra handlowe, kina, Pizza Hut, Wendy’s i inne twory amerykańskiej cywilizacji. Tutaj niewiele osób chodzi, wszyscy w samochodach, tak jak w USA, z parkingu na parking. Drive Thru. Trzeciego dnia opuszczam bogate rejony Boulevard de los Heroes. Autobus z numerem 30 przebił się do centrum miasta. Jeden wielki bazar. Czytając nieliczne relacje ze stolicy Salwadoru, jakie znalazłem w sieci, nie zauważyłem żadnych pochlebnych opinii o mieście. Nic dziwnego - nie ma tu żadnych typowych atrakcji turystycznych. Centrum pełne jest szemranych typków, blaszanych bud, sklepów, sklepików, wszędzie sprzedają pirackie CD i DVD. Ponoć są jakieś kościoły i muzea ale te mnie nie obchodzą. Smog, upał, kurz, brud, hałas, smród - to mi się podoba - chodzę więc w kółko przez parę godzin. Nie robię zdjęć. Delektuję się atmosferą ogólnego rozkładu. Obserwując miasto a potem parę innych mieścin w Salwadorze, dochodzę do wniosku, że opinie o przemocy, złodziejach i gangach, to kolejna paranoiczna plotka. Miasto jak miasto. Państwo jak państwo. Warszawa, Londyn, Pekin czy Koluszki wcale nie są bezpieczniejsze. Boimy się nieznanego, obcego - oczywiście gangi działały mocno w stolicy, dopóki prawicowy rząd (ARENA) nie zrobił porządku. Łapanki na odmieńców z tatuażami, polowanie na subkultury, czyszczenie miasta z grafitowych esówfloresów, karanie za najmniejsze wykroczenia - ucierpiało wielu niewinnych ludzi (na co wściekła się lewa strona, polityczne skrzydło byłej lewackiej partyzantki FMLN). Ale o polityce jeszcze będzie. Poza tym miejscowe gangi zostały wyparte przez salwadorskich gangsterów z Kalifornii i wschodniego wybrzeża USA. Teraz przed każdym mniejszym butikiem, budką z hotdogami, bankiem, czy sklepem z pralkami stoi uzbrojony strażnik z obrzynem (shotgunem). Taka spluwa robi dużo hałasu, wygląda imponująco i ma niezły rozrzut. Mało precyzyjna, lecz swoje zrobi. Z bliska trafisz każdego, nie ważne jak celujesz. C.d.n.
Podziel się tym co czytasz:
Blip Flaker Twitter Facebook Nasza klasa
< Powrót do listy artykułów